Zero, a jednak pięć

Przystępując do pisania tej recenzji, zapoznałam się z historią zera. I co się okazuje? Zero zostało „wynalezione” dopiero w 876 roku w Indiach. Wtedy na kamieniu wyryto informację o liczbie zasadzonych kwiatów, które umożliwiały wówczas dostarczenie codziennie 50 wieńców do świątyni. Co ciekawe, zero jeszcze nie figurowało w kategorii liczby. Nie będę was jednak zanudzać historią matematyki, ale przechodzę do meritum, czyli do gry. Dlaczego zero daje jednak pięć? Odpowiedź poznacie pod koniec tekstu.

Karcianka „Zero” została zaprojektowana przez, jak już z pewnością wiecie, mojego ulubione autora, czyli Reinera Knizię. To nie tylko znany autor planszówek, ale również doktor matematyki. Wprawdzie w tej grze, cyfry odgrywają sporą rolę, jednak nie musimy w niej liczyć.

W pudełku znajdziemy 56 kart podzielonych na 7 zestawów kolorystycznych, ponumerowanych od 1 do 8 w każdym zestawie. Naszym celem jest zdobycie jak najniższej liczby punktów. A jak tego dokonać? O tym już za chwilę.

zero1

Przed rozpoczęciem rozgrywki, rozdajemy graczom po 9 kart. Pięć kolejnych wykładamy na środku stołu. Będą stanowiły pulę do wymiany kart. Pozostałe odkładamy na bok, ponieważ nie będą używane w tym rozdaniu.

W trakcie partii rozgrywamy tyle rund, ilu graczy bierze udział w grze. W swojej turze możemy:

  1. Wymienić jedną kartę, którą mamy na ręce, na kartę z puli.
  2. Spasować – pierwszy pas nie ma konsekwencji. Tura przechodzi na kolejnego gracza. Drugi pas w grze (tego samego lub innego gracza) wyklucza pasującego z gry. Pozostali gracze kontynuują grę bez niego, wymieniając karty lub pasując po raz ostatni.

„Zero” uzyskujemy, gdy posiadamy komplet 5 kart tego samego koloru i komplet 5 kart tej samej wartości. Jedna karta będzie więc wspólna dla obu kompletów. Przy takim układzie mówimy „zero”. Następuje koniec rozdania oraz liczenie punktów. Za zero nie otrzymujemy żadnego. 5 lub więcej kart tego samego koloru/wartości również oznaczają zero punktów. W przypadku pozostałych kart, każda wartość liczona jest tylko raz. Przechodzimy do kolejnego rozdania. Karty są tasowane i rozdawane graczom. Po rozegraniu tylu rund, ilu jest graczy, następuje ostatnie podliczanie. Wygrywa, tak jak już pisałam, osoba z najmniejszą ilością punktów.

zero5

Zasady są więc banalnie proste, ale w trakcie samej rozgrywki trzeba trochę analizować i obserwować ruchy pozostałych graczy. Podczas urlopu graliśmy w nią sporo razy i muszę przyznać, że czuć presję czasu. Szczególnie, gdy mamy już obraną taktykę i czekamy w sumie tylko na jedną kartę. Czasami trzeba zaryzykować i właściwie pod sam koniec rundy zacząć coś innego kompletować. Nieraz okazywało się to dobrym rozwiązaniem, szczególnie, gdy inni gracze „zwolnili” karty, tzn. również zaczęli tworzyć inne komplety, odkładając na stół potrzebne nam karty.

zero3

Ktoś mógłby powiedzieć, że to w sumie tylko zwykła wymiana kart, ale absolutnie nie mogłabym się z tym zgodzić. Wprawdzie typowej interakcji między graczami nie ma, jednak dzięki dobrej obserwacji, możemy odgadnąć, co zbierają inni. Dzięki temu będziemy bardziej uważni przy wykładaniu kart lub będziemy bardziej spieszyć się, by zabrać to, co nam potrzebne. Czasami okazywało się, że dwaj gracze zbierali to samo. Wtedy jeden z nich musiał się w końcu poddać i zmienić komplet. Nieraz okazywało się, że taka postawa bardziej mu się opłacała.

Każda rozgrywka jest inna, ponieważ nigdy nie wiemy, jakie karty otrzymamy oraz co pojawi się na stole. Trzeba już na samym początku zastanowić się, co będziemy zbierać. Ta decyzja może jednak szybko ulec zmianie. Czasami, szczególnie na początku rozgrywki, trudno wybrać, ponieważ np. mamy po dwie/trzy karty, które już stanowią zalążek kompletu. Czasami decyzję zmieniamy nawet kilkakrotnie. Z tego też powodu konieczne jest nie tylko skupianie się na swoich kartach, ale również obserwacja tego, co robią inni gracze. Im więcej osób, tym trudniej, ale też tym większa rywalizacja.

zero4

Gier Reinera Knizii przybywa na polskim rynku. Niektóre są naprawdę godne polecenia i wypróbowania, inne nie wzbudzają aż takiego entuzjazmu. W przypadku karcianki „Zero” mogę spokojnie powiedzieć, że warto ją posiadać w swojej kolekcji. Tak spodobała się znajomym, z którymi spędzałam urlop, że po powrocie do kraju, sami ją zakupili. Wydatek trzydziestu paru złotych to naprawdę nie majątek, a gra na pewno szybko się nie znudzi. W dodatku można ją zabrać wszędzie. Można nawet zostawić pudełko, a karty wrzucić do torebki lub plecaka. Jakość wykonania – bez zarzutu. Gra szybko się nie zniszczy, a na kartach nie widać tak bardzo śladów użytkowania. Poza tym to świetny filler, który może się spodobać osobom dopiero rozpoczynającym przygodę z planszówkami. Osobiście wydaje mi się, że gra jest trochę niedoceniana i może nawet zapomniana. Jest to z jednej strony zrozumiałe, ponieważ Reiner Knizia wydaje rocznie kilkaset gier. Niektóre tytuły są już wpisane w kanon gier, które warto mieć lub w nie przynajmniej choć raz zagrać. Mam na myśli na przykład Pędzące żółwie, Geniusza, Zaginione miasta, czy Polowanie na robale. Karcianka „Zero” powinna jednak dołączyć do tej listy, dlatego też otrzymuje ode mnie piątkę.

Grę przekazało wydawnictwo TREFL. Dziękujemy!

trefl

  • WYKONANIE 5/5

    Jakość wykonania – bez zarzutu.

  • TRUDNOŚĆ 2,5/5

    Zasady są więc banalnie proste, ale w trakcie samej rozgrywki trzeba trochę analizować i obserwować ruchy pozostałych graczy.

  • OCENA 5/5

    W przypadku karcianki „Zero” mogę spokojnie powiedzieć, że warto ją posiadać w swojej kolekcji. Tak spodobała się znajomym, z którymi spędzałam urlop, że po powrocie do kraju, sami ją zakupili.