Portret pamięciowy

Jako wielka fanka kotów od razu zwróciłam uwagę na grę Portret pamięciowy. Na okładce, oprócz innych zwierząt, jest też uroczy obrażony kot. Rysunek był na tyle sympatyczny, ze z niecierpliwością czekałam na swoje „pudełko”, by przekonać się, co skrywa w środku. A tam mamy zestaw 50 kart z postaciami, klepsydrę, ołówki, bloczki do rysowania oraz dwustronną składaną planszę z cechami zwierząt.

ZASADY

Instrukcja w wyczerpujący sposób omawia zasady. W dodatku jest w niej sporo rysunków i przykładów. Naszym celem jest zapamiętanie sześciu cech danego zwierzaka (kształt głowy, oczu, nosa, uszu, ust oraz elementu dodatkowego np. czapka). Mamy na to 30 sekund (czas odmierza klepsydra). Następnie przechodzimy do fazy rysowania. Staramy się jak najszybciej narysować zapamiętaną postać. W dodatku musimy pamiętać o wszystkich cechach. Osoba, która jako pierwsza skończy rysunek odwraca klepsydrę i pozostali gracze mają 30 sekund na dokończenie zwierzaka. Następnie przekazujemy nasz obrazek graczowi po lewej stronie i rozpoczyna się podliczanie punktów. Za każdą prawidłowo narysowaną cechę otrzymujemy jeden punkt. Osoba, która jako pierwsza skończyła rysowanie dostaje bonus w postaci dodatkowego punktu. Gra kończy się po piątej rundzie. Kto zbierze najwięcej punktów – ten wygrywa. Warto wspomnieć, że w instrukcji znajdziemy wersję punktacji i rozgrywki dla początkujących (dla dzieci) i dla zaawansowanych.

PIERWSZE SPOTKANIE

Pierwszą rozgrywkę, z braku dzieci „pod ręką”, rozegraliśmy w gronie dorosłych. Oprócz mojego narzeczonego do gry zaprosiłam też rodziców. Mamę – ze względu na to, że chętnie z nami gra (nie lubi jednak rysować), a tatę, ponieważ świetnie rysuje (jednak z nami nie grywa). W tej grze okazało się, że doświadczenie z nowoczesnymi planszówkami na nic się przydaje. Liczy się spostrzegawczość no i niestety talent rysowniczy. Mama przegrywała z kretesem – jej obrazkom daleko było do pierwowzoru. Tata rysował bardzo precyzyjnie i dbał o każdy szczegół. Wykazał sie wręcz fotograficzną pamięcią, jednak potrzebował więcej czasu niż reszta. My z Krzyśkiem rysowaliśmy, po to, by jak najszybciej skończyć, co nie zawsze owocowało punktami. Gra przypadła nam do gustu (z wyjątkiem mamy, która nie lubi rysowania).

CO NA TO MALI TESTERZY?

Kolejne rozgrywki toczyły się już w obecności dzieci. Wszyscy mali testerzy z zainteresowaniem otwierali pudełko, zapoznawali się z elementami gry i uważnie słuchali zasad. W przypadku młodszych dzieci (6 i 7-latkowie) nie stosowaliśmy limitu czasu, a osoba, która pierwsza skończyła nie otrzymywała bonusowego punktu.  Dzieciom w tym wieku nie wystarczało 30 sekund na zapoznanie się z rysunkiem. Dłużej też rysowały i częściej posługiwały się ściągą w postaci planszy z przedstawionymi cechami. Odwrotna sytuacja była w przypadku starszych dzieci. One lubiły rywalizować i ścigać się, kto pierwszy narysuje wszystkie szczegóły. Trudność pojawiała się, gdy do gry zasiadały dzieci w różnym wieku. Wtedy wychodziliśmy naprzeciw potrzebom tych młodszych i rezygnowaliśmy z limitu czasu. Pojawiła się nawet sugestia ze strony rodziców, by w grę grali przede wszystkim rówieśnicy.

GRAFIKA

Warto wspomnieć o grafice i wykonaniu gry. W trakcie testów nie spotkałam osoby, której nie spodobałaby się rysunki. Ich autorem jest Christopher Hart, który wykonał naprawdę świetną robotę. Zwierzęta wyglądają bardzo sympatycznie. W dodatku przygotował 50 różnych ich wersji. Składana plansza z przedstawionymi cechami jest bardzo przydatna. Zerkały na nią nie tylko dzieci, ale również dorośli. W dodatku jest ona dwustronna. Gracze mogą więc siedzieć po dwóch stronach mając swobodny dostęp do niej. W pudełku znajdziemy też niezbędne ołówki oraz bloczek z karteczkami do rysowania. Na każdej z nich jest również przygotowane z boku miejsce do liczenia punktów. Wymieniono tam wszystkie cechy. W puste kwadraty wpisujemy zdobyty punkt lub zero – w przypadku braku wymaganej cechy. W bloczku jest kilkadziesiąt kartek. Gdy skończą się, możemy je wydrukować ze strony www.krainaplanszowek.pl Do rysowania i liczenia punktów można jednak używać zwykłych notesów (tak robiliśmy w trakcie testowania).

WRAŻENIA

W trakcie testowania zwróciłam również uwagę na to, że do gry chętniej zasiadały dziewczynki. Chłopcy grali, ale bez większego entuzjazmu. Może dlatego, że to dziewczynki częściej malują (przynajmniej wszystkie znajome dziewczynki bardzo często przygotowują dla mnie specjalne rysunki). Grą zachwycali się także rodzice, którym podobało się to, że ma tak proste zasady. Ich dzieci z zaangażowaniem grały, przy okazji ćwicząc spostrzegawczość. Czytając instrukcję obawiałam się, że to gra typowo dla dzieci, jednak okazało się, że również dorośli z przyjemnością rysowali. W tym przypadku można skrócić czas przeznaczony na zapamiętywanie szczegółów. Wtedy będzie jeszcze trudniej. Na początku wydaje się, że 30 sekund to bardzo dużo. Już przy pierwszej rozgrywce okazuje się, że czasami to jednak za mało, by zapamiętać wszystkie cechy.

PODSUMOWANIE

Gra jest naprawdę godna polecenia. Jeżeli Wasze dziecko lubi rysować – nie zastanawiajcie się długo nad zakupem. Portret pamięciowy sprawdzi się szczególnie podczas spotkań z rówieśnikami. Gra jest też na tyle poręczna, że można ją zabrać ze sobą np. na wakacje. Z pewnością będziecie się przy niej (wraz z Waszymi dziećmi) dobrze bawić.

Grę przekazało wydawnictwo Egmont. Dziękuję !

  • GRAFIKA 5/5

    Sympatyczne rysunki zwierząt sprawiają, że chętnie zasiadamy do gry.

  • TRUDNOŚĆ 2/5

    Zasady tłumaczy się błyskawicznie. Nie ma tez problemu z ich opanowaniem. Niestety, ci którzy nie potrafi/nie lubią rysować są w gorszym położeniu. Ta umiejętność jest w tej grze mile widziana. Dostajemy bowiem punkty za prawidłowe narysowanie danej cechy.

  • OCENA 4/5

    Bardzo dobra gra dla dzieci – uczy rysowania i spostrzegawczości. Jeżeli ktoś jednak nie lubi rysować nie powinien do niej zasiadać.

Planszówki w kuchni, kuchnia w planszówkach cz.3

Lato nieodłącznie kojarzy się z grillowaniem. To nie tylko smaczne jedzenie, ale też spotkania ze znajomymi czy z rodziną. Dla Geeka to natomiast kolejna okazja do promocji planszówek. Trzeba się jednak do tego odpowiednio przygotować. Na stołach jest przecież sporo jedzenia i picia. Pomiędzy kolejnymi porcjami mamy krótkie przerwy, w trakcie których nie zawsze chce nam się posprzątać na stole, czy porządnie umyć dłonie. Warto więc pomyśleć o takich tytułach, które nie „odniosą żadnych strat”.

Pierwsza pozycja, która została już wielokrotnie sprawdzona w takich okolicznościach to Polowanie na robale. Gra została po raz pierwszy wydana w 2005 roku i od tego czasu cieszy się niesłabnącą popularnością. Jej autorem jest Reiner Knizia, ojciec wielu gier. Sam temat tej gry idealnie pasuje do grillowania. Polujemy w niej na pieczone na ruszcie robale. Za pomocą 8 kostek staramy się zarezerwować dla siebie smakowite kąski. Gra nadaje się również ze względu na wykonanie. Robale są namalowane na bakelitowych płytkach, które są naprawdę trwałe i pomimo wielu rozgrywek nie widać na nich śladów użytkowania. Gdy się pobrudzą można je po prostu umyć. Trochę gorzej z kostkami, ponieważ są białe i na jednym boku mają narysowanego robala. Można je wymienić na zwykłe kostki, jednak wtedy szóstka musi zastępować nam robaka.

Zasady tej gry są banalnie proste i już po kilku minutach wszyscy świetnie się bawią podkradając sobie płytki lub kombinując z kostkami, tak by upolować największą liczbę robaków. Nie będę rozpisywać się o zasadach, wspomnę tylko, że w trakcie gry rzucamy ośmioma kostkami. Po każdym rzucie musimy odłożyć na bok wszystkie kostki o jednej wybranej wartości lub kostki z robakami (1 robak = 5 oczek). Nie mogą to być jednak kostki z wartością odłożoną w poprzednich rzutach. Sami decydujemy o momencie zakończenia naszej tury, chyba, że wcześniej rzut okazał się nieważny. Taka sytuacja ma miejsce np. gdy wyrzuciliśmy wyłącznie oczka lub robale, które wcześniej już odłożyliśmy lub gdy brakuje nam wymaganej kości z robakiem lub wartości kostek są zbyt niskie. Wtedy nie zdobywamy płytki. W innym przypadku zabieramy z „rusztu” płytkę z wartością uzyskaną dzięki wyrzuconym kościom. Jeżeli tam jej nie ma, a jest widoczna na wierzchu stosu płytek zdobytych przez przeciwnika, możemy mu ją „ukraść”. Wygrywa ta osoba, która zdobędzie najwięcej robali.

Gra jest bardzo losowa, jednak nie przeszkadza to w dobrej zabawie. Kilka lat temu całe lato spędziliśmy właśnie przy „robalach”. Potrafiliśmy w nią grać po kilka razy dziennie i do dzisiaj bardzo miło ją wspominamy. Ze względu na małe rozmiary (tylko 16 płytek i 8 kostek) możemy ją zabrać dosłownie wszędzie. Zagrać można więc nawet na kocu w parku.

Drugą grą, o której warto pamiętać jest Triominos. Na rynku można znaleźć kilka jej wersji. Ja mam TO Go XL. Trójkątne płytki oraz podstawki zapakowano do praktycznej kosmetyczki.  Gra, która podbiła serca całej mojej rodziny oraz znajomych podczas wyjazdu na narty w Alpy. Recenzje tej gry zamieściłam już w Świecie Gier Planszowych, dlatego nie będę się powtarzać. Zasady przypominają popularne Domino, z tą różnicą, że mamy tu do czynienia z trójkątnymi płytkami. Dokładamy je w ten sposób, by zgadzały się wartości na boku. Płytka dokładana do już leżącej, musi mieć na boku łączącym je te same cyfry (czasami są nawet te same wartości, ale np. piątka jest na dole, a dwójka na górze, a my potrzebujemy odwrotnego układu). Gracze  wykładając płytki zdobywają punkty. Otrzymują ich tyle, ile wynosi suma widniejąca na dołożonym trójkącie. Maksymalnie można więc zdobyć piętnaście punktów. Można jeszcze otrzymać punkty bonusowe (np. za ułożenie określonej figury z płytek) lub punkty karne gdy nic nie wyłożymy. Gra kończy się, gdy jeden z graczy pozbędzie się wszystkich płytek lub gdy żaden z nich nie będzie mógł wyłożyć się.

Triomonos ma tak banalne zasady, że aż trudno uwierzyć, że to tak dobra gra. Gramy w nią od ponad roku i przestać nie możemy. Szczególnie podoba się niedzielnym graczom i osobom, które dopiero dowiadują się czym są nowoczesne planszówki. To ulubiona gra mojej mamy. W dodatku płytki są wykonane z bardzo trwałego materiału, a praktyczna kosmetyczka pozwala na ich łatwy transport.

Na koniec pierwszej części listy gier polecanych na spotkania połączone z grillowaniem muszę wspomnieć o Rummikubie. Gdy spotykam się z osobami, które nie są zaangażowane w nowoczesne planszówki, oprócz Monopoly, czy Scrabble, często wymieniają właśnie ten tytuł. Z pewnością ma na to wpływ fakt, że grę tę można zakupić w wielu hipermarketach jej reklamę można było zobaczyć w mediach ogólnopolskich. Gra dostępna jest na rynku od 1977 roku i ma na swoim koncie wiele nagród, m.in. Spiel des Jahres. Zasady również są banalne: celem gry jest jak najszybsze pozbycie się wszystkich kostek ze swojej tabliczki układając je w „grupy” (trzy lub cztery kostki z tym samym numerem) lub serie (co najmniej trzy kostki o kolejnych numerach w jednym kolorze). Każdy z graczy dysponuje 14 kostkami. W swoim ruchu dokładamy kostki do już istniejących układów. Możemy też nimi manipulować i tworzyć nowe serie lub gry. Musimy jednak pamiętać, że w każdym ruchu musimy wyłożyć przynajmniej jedną kostkę. Grę wygrywa osoba, która jako pierwsza wyłoży swoje kostki. Zasady przypominają popularnego karcianego Remika, jeżeli ktoś grał w grę, bardzo szybko zrozumie o co chodzi w Rummikubie. Zasady są jednak na tyle proste, że nie ma problemu z nauczeniem ich dzieci, czy też osób starszych. W dodatku płytki są wykonane z trwałego materiału, jak się pobrudzą, wrzuca się je do miski i po prostu myje. Gra idealnie nadaje się więc na spotkania połączone z degustacją grillowanych potraw. Zabrać ją można tez w podróż, o czym przekonacie się spoglądając na zdjęcie zamieszczone poniżej. To jednak nie koniec propozycji gier na tego typu okazje. Kolejne już wkrótce pojawią się na blogu.

Planszówki w kuchni – kuchnia w planszówkach cz.2

Dziś miałam okazję po raz kolejny przeprowadzić wywiad ze znaną już w Opolu blogerką kulinarną. Trzy jej przepisy znalazły się w książce „Z miłości do jedzenia. Najlepsze przepisy polskich blogerów”. Książka ta jest efektem ubiegłorocznej edycji konkursu na Kulinarny Blog Roku. W trakcie rozmowy, którą nagrywałam do godzinnego programu, zauważyłam jak wiele nas łączy.

Ktoś powie: planszówki i gotowanie to dwie różne pasje. W poprzednim wpisie był już mały drogowskaz wskazujący wspólną drogę. Pierwsze podobieństwo to narzekania rodziny na poddawanie jej ciągłym testom. Nie wiem tylko, kto ma większą przyjemność z testowania: rodzina blogera kulinarnego, która zjada czasami trzy obiady dziennie, czy rodzina blogera planszówkowego, której dostarczam kilka rozrywek intelektualnie dziennie?

Kolejne podobieństwo to ciągła obecność aparatu. Chyba w przypadku blogów kulinarnych odgrywa on jeszcze większą rolę. Czasami dobre zdjęcie wystarczy, by nabrać ochoty na daną potrawę. Oczywiście z grami jest podobnie. Nieraz wystarczy kilka zdjęć, by gra znalazła się na naszej wishliście. Zdjęcia to ważny element recenzji. Nie zliczę, ile razy przed grą lub w trakcie prosiłam o przerwę i sięgałam po aparat. Okazało się, że te same problemy ma bloger kulinarny. Na szczęście w przypadku gier, nie ma ryzyka wystygnięcia głównej potrawy.

Od razu nasuwa mi się kolejne podobieństwo. Nie powinno się oceniać książki po okładce…tfuu…gry po pudełku…ewentualnie dania po wyglądzie. Prawda znana od lat, jednak ilu z nas zostało „odrzuconych” od gry ze względu na wygląd? Ile razy byliśmy tak zauroczeni grafiką, że tylko dla niej kupiliśmy grę? Tak samo jest z potrawami. Ile razy skusiłam się na przykład na deser, bo tak ładnie wyglądał na zdjęciu, a potem zostawiałam połowę na talerzu?

Trzeba też przejść do tematu finansów. Bloger kulinarny lubi eksperymentować. Poszukuje różnych smaków. Sięga po egzotyczne składniki. Nierzadko są to rzeczy, za które trzeba trochę zapłacić. Podobnie jest z planszówkami. Gdy wciągniemy się w tę pasję, cały czas chcemy poznawać nowe tytuły. Jeżeli mamy szczęście i w naszym mieście są kluby planszówkowe lub wypożyczalnie, wtedy można poznawać nowe gry bez większych nakładów finansowych. Niestety jeżeli w okolicy nie ma takiej możliwości, a grono znajomych albo nie gra, albo nie inwestuje w planszówki, wtedy sami musimy pokryć koszty naszego hobby. O ile w przypadku gier, będą nam służyć przez dłuższy czas (a jeżeli nie, to możemy je upłynnić na aukcjach, czy na forum), to w przypadku pasji kulinarnej, poczynione nakłady finansowe są po prostu … zjadane.

Kolejna wspólna cecha to kolekcjonowanie. Ktoś zapyta: co można kolekcjonować interesując się gotowaniem? Otóż bardzo dużo: przede wszystkim książki kucharskie i przepisy, które są zapisywane w różnych notesach itp. Następnie akcesoria do gotowania: miski, miseczki, drylownice, wykrawacze, młynki, pojemniki itd. itp. Podobnie jest z grami. Nie tylko kolekcjonujemy pudełka, ale też woreczki strunowe i materiałowe, folie na karty itd. itp.

Na koniec warto wspomnieć o aspekcie społecznym. Zarówno dzięki planszówkom, jak i dzięki gotowaniu, mamy powody do spotkań z rodziną i ze znajomymi. Możemy im albo zaprezentować nowe danie, albo nową grę, a jeszcze lepiej, gdy uda się to połączyć.

PS. Przede mną kolejne kulinarno-planszówkowe spotkanie. Już układam menu. Na pierwszym miejscu są oczywiście gry planszowe. Po raz kolejny na pewno powrócimy do Małego księcia. Jak już ostatnio pisałam, ta gra ma w sobie to Coś, że tak dobrze się przy niej bawimy. Jak do tej pory nie kończyło się na jednej partii. Będą też Piraci. Karaibska flota. Chcemy jeszcze raz wcielić się w ich role i kompletować naszą załogę oraz zdobywać dukaty. Nie zabraknie też nowej gry od Reinera Knizii Bzzz..PLASK. Jestem ciekawa reakcji znajomych, którzy znają już Packę na muchy, a porównanie z tą grą samo się nasuwa. Mam nadzieję, że uda nam się też zagrać w Fincę. Ostatnio często gości na naszym stole. Z pewnością za sprawą ładnego wykonania, sporej ilości drewnianych owoców oraz prostych zasad. Trzeba też odrobinę pokombinować. Rozgrywka bardzo szybko mija, a apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Zdjęcie: www.demotywatory.pl

Planszówki w kuchni – kuchnia w planszówkach cz.1

Są osoby, dla których każda gra stanowi świętość i w trakcie rozgrywki nie można jeść, pić, a najlepiej, gdyby panowały sterylne warunki. Są też osoby, które uważają, że z grami, jak z książkami: nie powinny stać na półce, powinny posiadać ślady użytkowania. Wtedy wiadomo, że książka (a w tym przypadku gra) spełnia swoją rolę. Ja jestem pośrodku. Jestem estetką, a więc nie lubię, gdy gra jest przybrudzona, ma zdarte rogi, a karty są pogięte. Uważam jednak, że gra ma sprawiać przyjemność i można sobie zrobić przerwę na jedzenie. Natomiast w trakcie można sięgać po jakieś małe przekąski (oczywiście nie „tłuste” chipsy) oraz spożywać napoje. Stąd też narodziła się w gronie naszych znajomych tradycja umawiania się na ucztę kulinarną i planszówkową.

Chciałabym w tym cyklu wspominać o grach, które nawiązują do jedzenia oraz do gotowania. Chciałabym też pisać o tym, co można przygotować na takie spotkanie planszówkowe. Na początek coś na czasie: czyli szparagi. Wprawdzie sezon powoli przemija, ale jeszcze w niektórych sklepach można je zakupić. Na naszym ostatnim spotkaniu, podczas którego mieliśmy testować gry, akurat one odegrały pierwsze skrzypce. Zostały podane w wersji zapiekanej z sosem holenderskim oraz z potartym serem. Do tego ziemniaczki z koperkiem oraz pyszne udka. Wracając do szparagów, nasza gospodyni zdradziła nam, że nie stosuje się do zasad gotowania szparagów (powinny być gotowane pionowo itd.). Obiera je, kroi na pół, gotuje z dodatkiem soli, cukru i masła. Wyszły smakowicie. Do tego domowej roboty lemoniada. Było też białe wino (do szparagów), koktajl jagodowy (jagody zebrane przez mojego tatę w lesie – za co bardzo dziękuję) oraz babeczki z budyniem, śmietaną i owocami. Krótko mówiąc pycha.

Najpierw zjedliśmy danie główne. Potem zagraliśmy w pierwszy zaplanowany na wieczór tytuł. Budowaliśmy planetę dla „Małego księcia”. Już po raz kolejny ta gra gościła na naszym stole. Jesteśmy pod wrażeniem, że tak prosta planszówka, może sprawiać tyle frajdy. Oczywiście w naszym gronie znalazł się rodzynek, który podkradał płytki i robił nam na złość. Sprawdziłam już tę grę zarówno wśród dzieci, jak i wśród „początkujących” graczy i ani razu nie zawiodłam się. Z czystym sumieniem mogę polecić tę grę jako tytuł do wciągania nowych osób w świat gier.

Po deserze i przerwie na kawę sięgnęliśmy po następną grę. Tym razem byli to „Piraci. Karaibska flota”. Graliśmy w tę planszówkę po pierwszy raz i od razu bardzo spodobała nam się grafika. Śliczne, można nawet powiedzieć „bajkowe”, rysunki. Grało się całkiem przyjemnie. Bardzo szybko opanowaliśmy poszczególne funkcje kart specjalnych.

Na stole pojawiła się też gra ZnajZnak. Młodzież nie wykazała wielkiego zainteresowania. Pokolenie, które jednak pamięta czasy PRL-u (choć gra oczywiście obejmuje też wcześniejszy okres), chętnie przypominało sobie poszczególne symbole i trochę czasu spędziliśmy przy tej grze. Oczywiście cały czas towarzyszyła nam lemionada, która ostudzała emocje rozbudzone w trakcie rozgrywki.Wprawdzie spotkanie było krótkie, jednak miło spędzone. Dziękujemy naszej „gospodyni” za poświęcenie czasu i przygotowanie uczty. Wszystko wyszło smakowicie. Sami powiedzcie – gry wymagają specjalnej oprawy i taką nam właśnie zapewniono.

Zdjęcie: www.demotywatory.pl