Teksty pisane nie tylko o samych grach, ale również na tematy związane z graniem

Pierwszy raz na podium

Minął tydzień od Brzeskiego Festiwalu Gier Planszowych. To dla mnie najważniejsze planszówkowe wydarzenie roku (oczywiście po SPIEL). To właśnie w Brzegu zaangażowałam się na dobre w świat nowoczesnych gier. Kupiłam tam swoją pierwszą planszówkę i poznałam wspaniałych ludzi. Cztery lata temu przestałam być tylko gościem imprezy, ale pomagam też przy tłumaczeniu zasad oraz przy turniejach. To też jeden z niewielu festiwali, podczas których sama startuję w konkursach.
Tym razem zupełnie nieświadomie wygrałam turniej w Budowę zamku. Wystartowałam w nim pomimo ostrzeżeń organizatorów. Podobno dorośli nie mają szans w starciu z dziećmi. Do tej pory grając w tę grę nie odnosiłam jakiś spektakularnych sukcesów. Postanowiłam jednak dobrze się bawić, tym bardziej, że bardzo lubię ten tytuł. W turnieju wystartowało niewielu dorosłych. Wszyscy mieli podobne nastawienie: gramy dla przyjemności. Atmosfera była tak fantastyczna, że nie zauważyłam, kiedy wygrałam finał. Musiałam komicznie wyglądać stojąc na podium w otoczeniu samych dzieci.Wszystkich jednak zapewniałam, że to one „dały mi wygrać”. Muszę zaznaczyć,  że była to moja pierwsza wygrana w życiu. 🙂


W drugim turnieju grałam w iKnow. Niestety rozgrywki eliminacyjne były zdominowane przez mężczyzn. W turnieju uczestniczyło kilkanaście osób, w tym tylko trzy lub cztery panie. Na szczęście całość wygrała kobieta. Przynajmniej ona utarła panom nosa. W trakcie rozgrywek panowała bardzo wesoła atmosfera. Tym bardziej, że nie znaliśmy naszych przeciwników i nie wiedzieliśmy, czym mogą nas zaskoczyć. 🙂


W trzecim turnieju zasiadłam do Listu miłosnego. Grę znam od ponad roku. Mam ją w swojej kolekcji i uczestniczyłam już  w turnieju we Wrocławiu. Lubię w nią grać, dlatego bez zawahania zgłosiłam się do rozgrywek. Zabawa była przednia. Było to na pewno zasługą współgraczy. Zaczęli już podejrzewać mnie o to, że jestem jakąś czarownicą, ponieważ bardzo często udawało mi się zgadnąć, jaką postać ma przeciwnik. Szczególnie pozdrawiam Szymona i Miłosza, którzy jeszcze przed zagraniem swojej pierwszej karty, zostali wyeliminowani. Tak właśnie było w finale w trakcie walki o drugie miejsce. Muszę przyznać, że przeciwników miałam bardzo dobrych. Pomimo młodego wieku, świetnie grali i eliminowali kolejnych graczy.


Niestety nie mogę się pochwalić jakąś nową grą, w którą zagrałam w Brzegu. Poznałam za to nowe osoby, które podzielają moją pasję. Mam nadzieję, że spotkamy się podczas kolejnej planszówkowej imprezy.

Kolejne gry na radarze

Jaki poniedziałek – taki podobno cały tydzień. Mam nadzieję, że to przekłada się też na sferę gier. Spędziliśmy bowiem poniedziałek w bardzo miłym towarzystwie znajomych oraz gier planszowych. Tym razem nikt z nas nie grał wcześniej w proponowane tytuły – szanse były więc wyrównane.

Zagraliśmy tylko w dwie gry, musieliśmy bowiem wrócić do Opola, ale były to bardzo owocne rozgrywki. Zaczęło się od Survive: Escape from Atlantis! Tytuł ten ma długą historię. Pierwsza edycja pojawiła się w USA i w Kanadzie w 1982 roku. Cztery lata później wydano ją w Europie, z odrobinę zmienionymi zasadami, pod Escape from Atlantis. Dzięki Stronghold Games Survive doczekało się w 2011 roku kolejnej edycji. Byłam bardzo ciekawa tego wydania, ponieważ w swojej kolekcji posiadam wersję z 1986 roku.

To co się od razu rzuca w oczy, to zmiana szaty graficznej oraz elementów. W wersji z lat 80-tych wyspę tworzą plastikowe trójwymiarowe elementy. W grze występują też delfiny, ośmiornice, delfiny, kraby, potwory morskie oraz łódki – które również są plastikowe. Wszystko robi wrażenie, szczególnie na małych graczach. W przypadku nowej wersji płytki terenu są tekturowe, a pozostałe elementy drewniane. Zerkając tylko na grafikę, otrzymujemy jasny komunikat, że to nie jest już gra skierowana głównie do dzieci, ale przede wszystkim przygodowa gra rodzinna. Wprowadzono też zmiany w zasadach. Tu również wyspa kurczy się, a symbole znajdujące się pod płytkami oznaczają akcje, które należy wykonać. Różnica polega jednak na tym, że nie wszystkie akcje trzeba wykonać od razu. Są bowiem również płytki, które możemy zachować na „później”. Dzięki temu gra nabiera rumieńców. W wersji „Escape…” wygrywa osoba, która uratowała największą ilość pionków. W Survive nie liczy się ilość pionków, ale ich wartość. Każdy „odkrywca” ma od spodu zaznaczoną wartość punktów. Wygrywa osoba z największą ich ilością.

Dawno się tak nie uśmiałam, ani nie „powyżywałam” na innych graczach. Nie dość, że trzeba kombinować, jak uratować swoich, to jeszcze trzeba kierować w stronę przeciwników potwory, rekiny, czy wieloryby. Dzięki możliwości zostawienia na później płytek akcji gra staje się odrobinę nieprzewidywalna (nie wiemy, co mają przeciwnicy), ale z drugiej strony nie jesteśmy ślepo zdani na los, tylko możemy ich użyć w dowolnym momencie. W tak prostej grze jest naprawdę sporo emocji.

Drugą grą była iKNOW. Na początku, podobnie jak inni, bałam się „kompromitacji”, a właściwie tego, że wyjdę na „blondynkę”. Na szczęście pytania i podpowiedzi są tak skonstruowane, że nawet nie znając odpowiedzi nikt nie czuje się pokrzywdzonym. W dodatku na pytanie odpowiadamy według ustalonej wcześniej kolejności. Jeżeli jesteśmy więc na końcu, możemy się posiłkować wiedzą innych. Ciekawym motywem jest też obstawianie tego, czy ktoś zgadnie odpowiedź. Pytań jest naprawdę sporo, a są one tak różnorodne, że każdy sobie z nimi poradzi. Byłam naprawdę miło zaskoczona.

Niestety, tym sposobem, po jednym wieczorze na moim „radarze” pojawiły się dwie kolejne gry.

O grach … zawsze i wdzędzie

Jeszcze pięć lat temu, gdy mówiłam, że gram w gry planszowe, nierzadko spotykałam się z dziwnym uśmieszkiem i stwierdzeniem: „ale to przecież dla dzieci”. Teraz, gdy opowiadam o swojej pasji, moi rozmówcy chętnie włączają się do rozmowy i traktują mnie poważnie. Czasami, sama jestem zaskoczona ich reakcją.

Wraz z koleżanką z radia prowadziłyśmy dziś w Filharmonii Opolskiej jubileuszową galę pewnego konkursu. Po imprezie podchodziło do nas sporo osób. Rozmawialiśmy o  gali, o naszej pracy, o redakcji itd. Jeden Pan jednak podszedł w całkiem innej sprawie. Powiedział, że włączył kiedyś stację, w której pracuję i akurat leciała audycja o grach planszowych. Byłam bardzo zaskoczona, że skojarzył, że to akurat ja w niej występowałam. Potem dodał, że jest dyrektorem domu kultury w pewnej gminie i że przygotowuje projekt związany z planszówkami i właśnie w tamtym dniu zastanawiał się, do kogo zwrócić się o pomoc. Wtedy włączył radio i dowiedział, się, że pasjonatów gier nie brakuje. Dziś miał okazję ze mną osobiście porozmawiać. Nie spodziewałam się, że tego typu rozmowy będę prowadzić na finale konkursu literackiego. To jednak jeszcze nic. Miesiąc temu byłam umówiona na nagranie w Kaliszu. Z Wrocławia jechałam z właścicielką pewnej agencji reklamowej. Nigdy jej wcześniej na oczy nie widziałam, rozmawiałam z nią tylko przez telefon. Zastanawiałam się więc, o czym będziemy rozmawiać przez dwie godziny jazdy. Czasem i dziennikarzy dopadają takie pytania. J Co się okazało? Jeszcze we Wrocławiu zaczęłyśmy rozmawiać o grach planszowych. Pani gra z mężem i ze znajomymi. Lubi Osadników z Catanu. Do zagrania czeka u niej w domu Agricola. Z synem gra w Pędzące żółwie. Natomiast ze znajomymi „przy wódce” gra w Dobble. Cytuję: „bo w tę grę nie można grać na trzeźwo”. Gdy opowiadałam tę anegdotę później w radiu, wszyscy oczywiście śmiali się, że już w każdej sytuacji, potrafię przejść na temat planszówek. Mam nadzieję, że takich historii będę mieć jeszcze więcej. W końcu moja pasja jest poważnie traktowana i nie muszę tłumaczyć, że: „nie, nie gram w Chińczyka”.

Z ekranu na planszę

Gry oparte na licencji znanych bajek, czy motywów filmowych, pojawiają się już od dawna. Do tej pory najczęściej wykorzystywano chyba Monopoly (mój chrześniak ma np. SpongeBob Monopoly – od razu uprzedzam, to NIE był mój prezent :)), Memory, czy też Chińczyka. Widziałam też Ryzyko na licencji Transformers. Nie można jednak pominąć takiego tytułu jak Battlestar Galactica. Gra oparta na tym znanym serialu w rankingu BGG jest obecnie na 21 miejscu. Ostatnio jednak pojawiają się również w Polsce planszówki oparte na znanych produkcjach telewizyjnych. 
31 sierpnia miała premierę gra Michała Ozona – Czas honoru. Przenosimy się w niej do wydarzeń z 1944 roku, gdy w nocy z 25 na 26 lipca zrealizowano jedną z najbardziej spektakularnych akcji Armii Krajowej. Mowa o Operacji Most III. Nieprzypadkowo gra nazywa się tak jak znany telewizyjny serial, ponieważ w jednym z odcinków jego bohaterowie również uczestniczyli w tej operacji.
Wielokrotnie grałam już w tę planszówkę  i bardzo mi się podoba. Wydaje mi się, że im częściej się do niej powraca, tym bardziej dostrzegamy jej wielki potencjał. Pomimo iż w grze pojawia się wątek wojenny, to również paniom podoba się pomysł na grę i chętnie do niej zasiadały.


Kolejnym serialem, który zostanie „przeniesiony na planszę”, są Alternatywy 4. Planszówka ta również będzie miała nową, specjalnie dla niej zaprojektowaną, mechanikę. Gracze przemieszczają się po pięciu lokacjach. Na każdej mogą wykonać jedną z kilku dostępnych akcji. Rozgrywka podstawowa trwa 3 Dni (15 rund). Sposób zdobycia punktów zwycięstwa zależy od charakteru/cechy jaką Lokator bądź Gospodarz na początku każdego Dnia tajnie wybrał. Rozgrywka opiera się na decyzjach i dobrym wykorzystaniu posiadanych kart atutowych, swoich Cech i posunięć innych graczy. Warto również podkreślić piękne grafiki nawiązujące do serialowych postaci i wydarzeń. Gra będzie wydana już pod koniec października.


Wcześniej, bo już od poniedziałku, dostępna będzie gra Rodzinka.pl – Tripol. Jak sama nazwa wskazuje, gra oparta jest na mechanice Tripol. Każdy w ramach swojej kolejki losuje trójkąt a następnie szuka możliwości dołączenia go do trójkątów, które juz leżą na stole. Naszym zadaniem będzie łączenie boków płytek, tak by tworzyły spójną całość i pasowały do siebie kolorystycznie. Jako ciekawostkę dodam, że Tripol jest rekomendowany przez Pracownię Logopedyczną Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Oczywiście gra nawiązuję do znanego serialu o perypetiach pewnej rodzinki. W komedii występują znani aktorzy. m.in. Tomasz Karolak, czy Małgorzata Kożuchowska.


Na koniec wspomnę jeszcze o innych grach opartych na licencjach znanych programów telewizyjnych. To na przykład Postaw na milion, Milionerzy, czy Kocham Cię Polsko!. W Niemczech tego typu gier jest znacznie więcej. Obiecuję, że w najbliższym czasie również o nich napiszę.

* Zdjęcia gry Rodzinka.pl pochodzą ze strony https://www.facebook.com/pages/Rodzinkapl-Tripol/546118838775112?directed_target_id=0

Planszówki w kuchni, kuchnia w planszówkach cz.3

Lato nieodłącznie kojarzy się z grillowaniem. To nie tylko smaczne jedzenie, ale też spotkania ze znajomymi czy z rodziną. Dla Geeka to natomiast kolejna okazja do promocji planszówek. Trzeba się jednak do tego odpowiednio przygotować. Na stołach jest przecież sporo jedzenia i picia. Pomiędzy kolejnymi porcjami mamy krótkie przerwy, w trakcie których nie zawsze chce nam się posprzątać na stole, czy porządnie umyć dłonie. Warto więc pomyśleć o takich tytułach, które nie „odniosą żadnych strat”.

Pierwsza pozycja, która została już wielokrotnie sprawdzona w takich okolicznościach to Polowanie na robale. Gra została po raz pierwszy wydana w 2005 roku i od tego czasu cieszy się niesłabnącą popularnością. Jej autorem jest Reiner Knizia, ojciec wielu gier. Sam temat tej gry idealnie pasuje do grillowania. Polujemy w niej na pieczone na ruszcie robale. Za pomocą 8 kostek staramy się zarezerwować dla siebie smakowite kąski. Gra nadaje się również ze względu na wykonanie. Robale są namalowane na bakelitowych płytkach, które są naprawdę trwałe i pomimo wielu rozgrywek nie widać na nich śladów użytkowania. Gdy się pobrudzą można je po prostu umyć. Trochę gorzej z kostkami, ponieważ są białe i na jednym boku mają narysowanego robala. Można je wymienić na zwykłe kostki, jednak wtedy szóstka musi zastępować nam robaka.

Zasady tej gry są banalnie proste i już po kilku minutach wszyscy świetnie się bawią podkradając sobie płytki lub kombinując z kostkami, tak by upolować największą liczbę robaków. Nie będę rozpisywać się o zasadach, wspomnę tylko, że w trakcie gry rzucamy ośmioma kostkami. Po każdym rzucie musimy odłożyć na bok wszystkie kostki o jednej wybranej wartości lub kostki z robakami (1 robak = 5 oczek). Nie mogą to być jednak kostki z wartością odłożoną w poprzednich rzutach. Sami decydujemy o momencie zakończenia naszej tury, chyba, że wcześniej rzut okazał się nieważny. Taka sytuacja ma miejsce np. gdy wyrzuciliśmy wyłącznie oczka lub robale, które wcześniej już odłożyliśmy lub gdy brakuje nam wymaganej kości z robakiem lub wartości kostek są zbyt niskie. Wtedy nie zdobywamy płytki. W innym przypadku zabieramy z „rusztu” płytkę z wartością uzyskaną dzięki wyrzuconym kościom. Jeżeli tam jej nie ma, a jest widoczna na wierzchu stosu płytek zdobytych przez przeciwnika, możemy mu ją „ukraść”. Wygrywa ta osoba, która zdobędzie najwięcej robali.

Gra jest bardzo losowa, jednak nie przeszkadza to w dobrej zabawie. Kilka lat temu całe lato spędziliśmy właśnie przy „robalach”. Potrafiliśmy w nią grać po kilka razy dziennie i do dzisiaj bardzo miło ją wspominamy. Ze względu na małe rozmiary (tylko 16 płytek i 8 kostek) możemy ją zabrać dosłownie wszędzie. Zagrać można więc nawet na kocu w parku.

Drugą grą, o której warto pamiętać jest Triominos. Na rynku można znaleźć kilka jej wersji. Ja mam TO Go XL. Trójkątne płytki oraz podstawki zapakowano do praktycznej kosmetyczki.  Gra, która podbiła serca całej mojej rodziny oraz znajomych podczas wyjazdu na narty w Alpy. Recenzje tej gry zamieściłam już w Świecie Gier Planszowych, dlatego nie będę się powtarzać. Zasady przypominają popularne Domino, z tą różnicą, że mamy tu do czynienia z trójkątnymi płytkami. Dokładamy je w ten sposób, by zgadzały się wartości na boku. Płytka dokładana do już leżącej, musi mieć na boku łączącym je te same cyfry (czasami są nawet te same wartości, ale np. piątka jest na dole, a dwójka na górze, a my potrzebujemy odwrotnego układu). Gracze  wykładając płytki zdobywają punkty. Otrzymują ich tyle, ile wynosi suma widniejąca na dołożonym trójkącie. Maksymalnie można więc zdobyć piętnaście punktów. Można jeszcze otrzymać punkty bonusowe (np. za ułożenie określonej figury z płytek) lub punkty karne gdy nic nie wyłożymy. Gra kończy się, gdy jeden z graczy pozbędzie się wszystkich płytek lub gdy żaden z nich nie będzie mógł wyłożyć się.

Triomonos ma tak banalne zasady, że aż trudno uwierzyć, że to tak dobra gra. Gramy w nią od ponad roku i przestać nie możemy. Szczególnie podoba się niedzielnym graczom i osobom, które dopiero dowiadują się czym są nowoczesne planszówki. To ulubiona gra mojej mamy. W dodatku płytki są wykonane z bardzo trwałego materiału, a praktyczna kosmetyczka pozwala na ich łatwy transport.

Na koniec pierwszej części listy gier polecanych na spotkania połączone z grillowaniem muszę wspomnieć o Rummikubie. Gdy spotykam się z osobami, które nie są zaangażowane w nowoczesne planszówki, oprócz Monopoly, czy Scrabble, często wymieniają właśnie ten tytuł. Z pewnością ma na to wpływ fakt, że grę tę można zakupić w wielu hipermarketach jej reklamę można było zobaczyć w mediach ogólnopolskich. Gra dostępna jest na rynku od 1977 roku i ma na swoim koncie wiele nagród, m.in. Spiel des Jahres. Zasady również są banalne: celem gry jest jak najszybsze pozbycie się wszystkich kostek ze swojej tabliczki układając je w „grupy” (trzy lub cztery kostki z tym samym numerem) lub serie (co najmniej trzy kostki o kolejnych numerach w jednym kolorze). Każdy z graczy dysponuje 14 kostkami. W swoim ruchu dokładamy kostki do już istniejących układów. Możemy też nimi manipulować i tworzyć nowe serie lub gry. Musimy jednak pamiętać, że w każdym ruchu musimy wyłożyć przynajmniej jedną kostkę. Grę wygrywa osoba, która jako pierwsza wyłoży swoje kostki. Zasady przypominają popularnego karcianego Remika, jeżeli ktoś grał w grę, bardzo szybko zrozumie o co chodzi w Rummikubie. Zasady są jednak na tyle proste, że nie ma problemu z nauczeniem ich dzieci, czy też osób starszych. W dodatku płytki są wykonane z trwałego materiału, jak się pobrudzą, wrzuca się je do miski i po prostu myje. Gra idealnie nadaje się więc na spotkania połączone z degustacją grillowanych potraw. Zabrać ją można tez w podróż, o czym przekonacie się spoglądając na zdjęcie zamieszczone poniżej. To jednak nie koniec propozycji gier na tego typu okazje. Kolejne już wkrótce pojawią się na blogu.

Planszówki w kuchni – kuchnia w planszówkach cz.2

Dziś miałam okazję po raz kolejny przeprowadzić wywiad ze znaną już w Opolu blogerką kulinarną. Trzy jej przepisy znalazły się w książce „Z miłości do jedzenia. Najlepsze przepisy polskich blogerów”. Książka ta jest efektem ubiegłorocznej edycji konkursu na Kulinarny Blog Roku. W trakcie rozmowy, którą nagrywałam do godzinnego programu, zauważyłam jak wiele nas łączy.

Ktoś powie: planszówki i gotowanie to dwie różne pasje. W poprzednim wpisie był już mały drogowskaz wskazujący wspólną drogę. Pierwsze podobieństwo to narzekania rodziny na poddawanie jej ciągłym testom. Nie wiem tylko, kto ma większą przyjemność z testowania: rodzina blogera kulinarnego, która zjada czasami trzy obiady dziennie, czy rodzina blogera planszówkowego, której dostarczam kilka rozrywek intelektualnie dziennie?

Kolejne podobieństwo to ciągła obecność aparatu. Chyba w przypadku blogów kulinarnych odgrywa on jeszcze większą rolę. Czasami dobre zdjęcie wystarczy, by nabrać ochoty na daną potrawę. Oczywiście z grami jest podobnie. Nieraz wystarczy kilka zdjęć, by gra znalazła się na naszej wishliście. Zdjęcia to ważny element recenzji. Nie zliczę, ile razy przed grą lub w trakcie prosiłam o przerwę i sięgałam po aparat. Okazało się, że te same problemy ma bloger kulinarny. Na szczęście w przypadku gier, nie ma ryzyka wystygnięcia głównej potrawy.

Od razu nasuwa mi się kolejne podobieństwo. Nie powinno się oceniać książki po okładce…tfuu…gry po pudełku…ewentualnie dania po wyglądzie. Prawda znana od lat, jednak ilu z nas zostało „odrzuconych” od gry ze względu na wygląd? Ile razy byliśmy tak zauroczeni grafiką, że tylko dla niej kupiliśmy grę? Tak samo jest z potrawami. Ile razy skusiłam się na przykład na deser, bo tak ładnie wyglądał na zdjęciu, a potem zostawiałam połowę na talerzu?

Trzeba też przejść do tematu finansów. Bloger kulinarny lubi eksperymentować. Poszukuje różnych smaków. Sięga po egzotyczne składniki. Nierzadko są to rzeczy, za które trzeba trochę zapłacić. Podobnie jest z planszówkami. Gdy wciągniemy się w tę pasję, cały czas chcemy poznawać nowe tytuły. Jeżeli mamy szczęście i w naszym mieście są kluby planszówkowe lub wypożyczalnie, wtedy można poznawać nowe gry bez większych nakładów finansowych. Niestety jeżeli w okolicy nie ma takiej możliwości, a grono znajomych albo nie gra, albo nie inwestuje w planszówki, wtedy sami musimy pokryć koszty naszego hobby. O ile w przypadku gier, będą nam służyć przez dłuższy czas (a jeżeli nie, to możemy je upłynnić na aukcjach, czy na forum), to w przypadku pasji kulinarnej, poczynione nakłady finansowe są po prostu … zjadane.

Kolejna wspólna cecha to kolekcjonowanie. Ktoś zapyta: co można kolekcjonować interesując się gotowaniem? Otóż bardzo dużo: przede wszystkim książki kucharskie i przepisy, które są zapisywane w różnych notesach itp. Następnie akcesoria do gotowania: miski, miseczki, drylownice, wykrawacze, młynki, pojemniki itd. itp. Podobnie jest z grami. Nie tylko kolekcjonujemy pudełka, ale też woreczki strunowe i materiałowe, folie na karty itd. itp.

Na koniec warto wspomnieć o aspekcie społecznym. Zarówno dzięki planszówkom, jak i dzięki gotowaniu, mamy powody do spotkań z rodziną i ze znajomymi. Możemy im albo zaprezentować nowe danie, albo nową grę, a jeszcze lepiej, gdy uda się to połączyć.

PS. Przede mną kolejne kulinarno-planszówkowe spotkanie. Już układam menu. Na pierwszym miejscu są oczywiście gry planszowe. Po raz kolejny na pewno powrócimy do Małego księcia. Jak już ostatnio pisałam, ta gra ma w sobie to Coś, że tak dobrze się przy niej bawimy. Jak do tej pory nie kończyło się na jednej partii. Będą też Piraci. Karaibska flota. Chcemy jeszcze raz wcielić się w ich role i kompletować naszą załogę oraz zdobywać dukaty. Nie zabraknie też nowej gry od Reinera Knizii Bzzz..PLASK. Jestem ciekawa reakcji znajomych, którzy znają już Packę na muchy, a porównanie z tą grą samo się nasuwa. Mam nadzieję, że uda nam się też zagrać w Fincę. Ostatnio często gości na naszym stole. Z pewnością za sprawą ładnego wykonania, sporej ilości drewnianych owoców oraz prostych zasad. Trzeba też odrobinę pokombinować. Rozgrywka bardzo szybko mija, a apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Zdjęcie: www.demotywatory.pl

Planszówki w kuchni – kuchnia w planszówkach cz.1

Są osoby, dla których każda gra stanowi świętość i w trakcie rozgrywki nie można jeść, pić, a najlepiej, gdyby panowały sterylne warunki. Są też osoby, które uważają, że z grami, jak z książkami: nie powinny stać na półce, powinny posiadać ślady użytkowania. Wtedy wiadomo, że książka (a w tym przypadku gra) spełnia swoją rolę. Ja jestem pośrodku. Jestem estetką, a więc nie lubię, gdy gra jest przybrudzona, ma zdarte rogi, a karty są pogięte. Uważam jednak, że gra ma sprawiać przyjemność i można sobie zrobić przerwę na jedzenie. Natomiast w trakcie można sięgać po jakieś małe przekąski (oczywiście nie „tłuste” chipsy) oraz spożywać napoje. Stąd też narodziła się w gronie naszych znajomych tradycja umawiania się na ucztę kulinarną i planszówkową.

Chciałabym w tym cyklu wspominać o grach, które nawiązują do jedzenia oraz do gotowania. Chciałabym też pisać o tym, co można przygotować na takie spotkanie planszówkowe. Na początek coś na czasie: czyli szparagi. Wprawdzie sezon powoli przemija, ale jeszcze w niektórych sklepach można je zakupić. Na naszym ostatnim spotkaniu, podczas którego mieliśmy testować gry, akurat one odegrały pierwsze skrzypce. Zostały podane w wersji zapiekanej z sosem holenderskim oraz z potartym serem. Do tego ziemniaczki z koperkiem oraz pyszne udka. Wracając do szparagów, nasza gospodyni zdradziła nam, że nie stosuje się do zasad gotowania szparagów (powinny być gotowane pionowo itd.). Obiera je, kroi na pół, gotuje z dodatkiem soli, cukru i masła. Wyszły smakowicie. Do tego domowej roboty lemoniada. Było też białe wino (do szparagów), koktajl jagodowy (jagody zebrane przez mojego tatę w lesie – za co bardzo dziękuję) oraz babeczki z budyniem, śmietaną i owocami. Krótko mówiąc pycha.

Najpierw zjedliśmy danie główne. Potem zagraliśmy w pierwszy zaplanowany na wieczór tytuł. Budowaliśmy planetę dla „Małego księcia”. Już po raz kolejny ta gra gościła na naszym stole. Jesteśmy pod wrażeniem, że tak prosta planszówka, może sprawiać tyle frajdy. Oczywiście w naszym gronie znalazł się rodzynek, który podkradał płytki i robił nam na złość. Sprawdziłam już tę grę zarówno wśród dzieci, jak i wśród „początkujących” graczy i ani razu nie zawiodłam się. Z czystym sumieniem mogę polecić tę grę jako tytuł do wciągania nowych osób w świat gier.

Po deserze i przerwie na kawę sięgnęliśmy po następną grę. Tym razem byli to „Piraci. Karaibska flota”. Graliśmy w tę planszówkę po pierwszy raz i od razu bardzo spodobała nam się grafika. Śliczne, można nawet powiedzieć „bajkowe”, rysunki. Grało się całkiem przyjemnie. Bardzo szybko opanowaliśmy poszczególne funkcje kart specjalnych.

Na stole pojawiła się też gra ZnajZnak. Młodzież nie wykazała wielkiego zainteresowania. Pokolenie, które jednak pamięta czasy PRL-u (choć gra oczywiście obejmuje też wcześniejszy okres), chętnie przypominało sobie poszczególne symbole i trochę czasu spędziliśmy przy tej grze. Oczywiście cały czas towarzyszyła nam lemionada, która ostudzała emocje rozbudzone w trakcie rozgrywki.Wprawdzie spotkanie było krótkie, jednak miło spędzone. Dziękujemy naszej „gospodyni” za poświęcenie czasu i przygotowanie uczty. Wszystko wyszło smakowicie. Sami powiedzcie – gry wymagają specjalnej oprawy i taką nam właśnie zapewniono.

Zdjęcie: www.demotywatory.pl

Kto nie zna Osadników?

Coraz częściej przekonuję się, że trudno znaleźć osobę, która, przynajmniej ze słyszenia, nie zna gry Osadnicy z Catanu. Rozmawiając ostatnio ze znajomymi dziennikarzami zaczęłam temat planszowek. Byłam przekonana, że to totalni laicy. A tu wielka niespodzianka.

Co się okazało? Wszyscy w coś grają. I to nie w Chińczyka, czy Monopoly, ale w nowoczesne gry planszowe. Pojawiły się takie tytuły jak Dixit, czy Blokus oraz, co było dla mnie miłym zaskoczeniem, Osadnicy z Catanu.

Pamiętam moje pierwsze spotkanie z tą planszówką. Zamówiłam ją w jednym ze sklepów internetowych i z niecierpliwością czekałam na przesyłkę. Gdy w końcu przyszła i rozpakowałam pudełko, poczułam wielkie szczęście, że w końcu mogę zagrać w tę kultową grę, nagrodzoną m.in. tytułem Spiel des Jahres. Gdy zaczęłam czytać instrukcję poczułam jednak mętlik w głowie i przyznam się, że pierwsza rozgrywka nie była do końca poprawna. Byłam wtedy jednak „początkującym graczem”, znającym zaledwie kilka tytułów, stąd może ten problem z ogarnięciem zasad. Były jednak akurat upalne wakacje, w radiu mieliśmy letnią ramówkę, tak więc miałam sporo czasu na zapoznanie się z tą pozycją. Tak narodziły się spotkania z kuzynem i bratem mojego narzeczonego, podczas których godzinami graliśmy, głównie w osadników. W trakcie rozmowy ze znajomymi dziennikarzami okazało się, że nie tylko ja mam taki sposób na wolne wieczory. Oni też spotykają się po to, by wcielić się w rolę osadników. W trakcie rozmowy ze znajomymi dziennikarzami okazało sie, że u nich też taka tradycja narodziła się. Kolejnym zaskoczeniem związanym z tą grą, był fakt, że znajomy misjonarz z Peru, nauczył się tam grać w …. Osadników. Spędza właśnie urlop w Polsce i przedstawił mi nietypową prośbę. Miałam mu pomóc zakupić grę, której tytuł zna tylko po hiszpańsku. Na szczęście wyszukiwarka w serwisie BoardGameGeek była bardzo pomocna. Szybko okazało się, że to nic innego jak Osadnicy z Catanu. Nie wiedziałam, że w Peru też są fani tej gry. Mój znajomy postanowił nawet zakupić tę grę w prezencie dla swoich peruwiańskich znajomych. Życzenie zostało spełnione i gra już lada moment do mnie dotrze, a za miesiąc w polską wersję będą grać rodowici Peruwiańczycy.

Popularność Osadników z Catanu polega chyba na tym, że swego czasu był to dość mocno reklamowany tytuł. Pamiętam, że w 2005 i 2006 roku natknęłam się w różnych czasopismach na artykuły o tej grze. To była zapowiedź rewolucji na polskim rynku planszówek. W moim życiu osadnicy też sporo namieszali. Tak jak już wcześniej pisałam, od nich zaczęły się spotkania z rodziną przy grach. W ten sposób znacznie zwiększył mi się apetyt na poznawanie kolejnych tytułów. Pudełko Osadników nosi już liczne ślady użytkowania i jest dosyć sfatygowane. Czasami wstyd wyciągać tę grę na stół. Teraz w kolekcji oprócz klasycznej, drewnianej wersji posiadam też wersję plastikową, karcianą, kościaną i karcianą dla dwóch osób oraz grę Osadnicy z Catanu: Na podbój Europy. Ta gra chyba nigdy mi się nie znudzi. Cieszę się, gdy na forum lub na stronach internetowych sklepów pojawiają się pozytywne opinie na temat tego tytułu. Owszem są gry lepsze, z ciekawszą mechaniką, z mniejszym elementem losowym, ale Osadnicy według mnie mają to coś, co pozwala się przy nich dobrze bawić.